niedziela, 30 września 2012

Na zawsze.

-Co byś chciała najbardziej dostać?
-Gwiazdkę z nieba. - rzuciłam ironicznie i podeszłam do lustra. Uwiązałam włosy w niestaranny kok, upudrowałam się i nałożyłam szminkę na usta. - Idziemy?
Wyszliśmy. Spacerowaliśmy ruchliwą głośną ulicą po zmroku. Doszliśmy do najbliższej restauracji. Zamówiliśmy sery i butelkę wina. Mocnego, cierpkiego, wytrawnego. Napełniliśmy kieliszki, wnieśliśmy do góry.
-Za miłość.-Powiedział.
Siedziałam na przeciwko mężczyzny mojego życia. Nie był obłędnie przystojny, nie pachniał najlepszą wodą kolońską, nie ubierał się elegancko, nie zarabiał fantastycznych pieniędzy i na dodatek nie był mój. Kochałam go. Pytałam się każdego ranka, dlaczego właściwie on. I nie znam odpowiedzi. Być może nie chcę poznać.
-Miłość? Czyżbyś zmienił swój światopogląd?- Uśmiechnął się do mnie, zaciągnął papierosem, przegryzł francuski ser.
-Nieistotne. Ty powinnaś wierzyć w miłość, nawet jeśli ja tego nie robię.
-Niby dlaczego? - Znałam odpowiedź, ale jak prawdziwa masochistka chciałam, żeby zabolało mnie to, co on powie.
-W końcu masz przepiękny pierścionek na dłoni. Wybierałaś wczoraj suknie ślubną. Dzielisz mieszkanie z jakiś okropnie nudnym i dającym Ci bezpieczeństwo facetem. A w dodatku jesteś zakochana w zupełnie kimś, do niego nie podobnym. Musisz wierzyć w miłość. - Uśmiechnęłam się, chociaż czułam, jak wewnątrz mnie promienieje ból.
-Jestem prawdziwą romantyczką, co?
-Nie. Jesteś przeciętną kobietą. - Był okropny, krytykował mnie, podważał moje zdanie, w zasadzie często go nie lubiłam.
-A Ty kim jesteś? Nieprzeciętnym facetem? To Ty się umawiasz co weekend z inną kobietą, odbywasz z nią stosunek, który nie ma nic wspólnego z miłością, wydajesz pieniądze na niepotrzebne nikomu do życia przedmioty, alkohol i papierosy. Robisz z siebie ofiarę losu, która lubi być ofiarą losu. To trochę żałosne, prawda?
-Prawda. - Napełnił nam kieliszki i wyciągnął małą paczuszkę z kieszeni. Położył przede mną, a potem odpalił płomień w zapalniczce. - A najbardziej żałosne jest to, że na siłę chcę być oryginalny. Zdmuchnij płomień, w końcu masz urodziny. I nie zapomnij o życzeniu. - Zaczęłam się zastanawiać, czego tak naprawdę chcę. Chcę się budzić koło niego każdego ranka, urodzić mu dzieci, poznać z jego matką i gotować mu obiady. Chcę się z nim kochać, trzymać go za rękę i płakać mu w rękaw. Po prostu chcę z nim być. I nigdy w życiu nie chcę wyjść za mężczyznę, z którym jestem zaręczona. Jednocześnie chcę się czuć bezpiecznie i pewnie. Zdmuchnęłam ogień. - Brawo, staruszko.
-Co to? - spytałam, wskazując na małą paczuszkę.
-Zobacz. - Uśmiechnął się i zrobił to w taki sposób, że poczułam mrowienie. Rozwiązałam wstążeczkę, podarłam ozdobny papier. Zaśmiał się. - Cóż za gracja.
-Spadaj, co? - Otworzyłam małe, prostokątne pudełeczko. W środku był srebrny łańcuszek, na którym wisiała zawieszka, serduszko. Wzięłam ją w palce, poczułam wygrawerowany napis. "Na zawsze".
-Naprawdę? Robisz się uroczy na starość.
-Owszem. - przytaknął. - Twoje zdrowie. Żebyś zawsze była taka piękna.
-Właściwie po co to wszystko?
-Co wszystko?
-Kolacja, ser, wino, prezenty?
-Bo Cię kocham. Przecież wiesz. - Spuścił wzrok, a ja w zasadzie też nie wiedziałam co robić. Dolałam sobie wina i wyjęłam mu z paczki papierosa.
-Przecież rzuciłaś.
-Zamknij się.- Podpalił, zaciągnęłam się, uśmiechnęłam. - Skoro mnie kochasz, to czemu do kurwy nędzy o mnie nie zawalczysz?
-Bo nie chcę. Nienawidzę tego faceta, ale wiem, że nie dam Ci nawet połowy tego, co on może Ci dać.
-A skąd wiesz czego ja potrzebuję?
-Jesteś kobietą.
-Nienawidzę Cię.- Łzy napłynęły mi do oczu.
-Nieprawda.
-Myślisz, że wszystko wiesz, co? Że wiesz dokładnie jaka jestem, czego chcę, o czym marzę? Kiedy Ty wreszcie zrozumiesz, że ja po prostu nie chcę być sama, że Cię kocham i jedyne czego pragnę to żebyś był mój?
-Przestań, proszę. Powiedz mi, jakie było Twoje życzenie, kiedy zdmuchiwałaś płomień.
-Właśnie Ci je wyrecytowałam.
-Nie spełni się, wiesz?
-Wiem.-Zaczęłam płakać. Wyglądałam żałośnie, piłam wino, paliłam papierosa. Usłyszałam mój telefon. Wiedziałam, że to mój narzeczony i nie chciałam odbierać. On patrzył na mnie, wzrokiem radząc, co powinnam zrobić. Wstałam, on też wstał. Przytuliłam się do niego, płakałam i całowałam go jednocześnie.
-Nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz. - Rzucałam pomiędzy pocałunkami.
Potem odszedł. Zostawił mnie rozmazaną, pijaną, samą, nieszczęśliwą. Za dwa dni brałam ślub, z mężczyzną, którego nie kochałam. Wróciłam do naszego mieszkania, a ten mężczyzna siedział, pracując i patrzył na mnie z największą miłością. Nie spytał mnie, co się stało. Podał mi kubek herbaty i zapytał tylko, czy jestem pewna tego, że chcę zostać jego żoną.
Oczywiście, że nie byłam pewna, ale przytaknęłam mu.
W dniu ślubu wyglądałam przepięknie. Jego na nim nie było. Spotkaliśmy się miesiąc później. Nie byłam jego, a dopiero wtedy czułam się, jakbym mogła do niego należeć. Zaszłam w ciążę pół roku później.
Wiedziałam, że to jego dziecko, ale mój mąż nie wiedział.

Przestałam rano się zastanawiać nad tym, dlaczego go kocham. Zaczęłam wierzyć, że marzenia się spełniają.

niedziela, 29 lipca 2012

Przedstawienie

Przedstawienie rozpoczęło się z małym opóźnieniem. Spojrzałam na siebie po raz ostatni w lustrze. Miałam wiśniową szminkę na ustach, podkreślone czarną kredką oczy i sukienkę w butelkowym kolorze. Na szyi miałam mój ulubiony drobny złoty łańcuszek z serduszkiem, który dostałam od babci na miesiąc przed jej odejściem.
Spojrzałam na siebie i zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie znam tej dziewczyny, która odbija się w lustrze. Nie wiedziałam, kim jestem.
Nie byłam smutna, byłam po prostu obojętna. Moje oczy nie wyrażały nic, ja nie czułam nic. Zaraz miałam wejść w swoją rolę, odegrać krótkie przedstawienie, choć tak naprawdę to na scenie czułam się pierwszy raz bardziej kimś, niż po spuszczeniu kurtyny.
-Lola, twój czas.- rzucił Maurycy i gestem ręki wskazał mi wyjście na scenę.
Wyszłam. Patrzyłam na twarze ludzi i zazdrościłam każdemu z nich, że oglądają przedstawienie, które się za kilkanaście minut zakończy, kiedy ja swoje będę oglądać przez nieokreślony czas.
-Kwestia.- usłyszałam szept Maurycego. Kwestia. Kompletnie zapomniałam kwestii. Byłam przerażona i zestresowana, choć przed chwilą nie pamiętałam, jak to jest odczuwać cokolwiek. I ucieszyłam się. Trzymałam się tego uczucia, bo choć było negatywne, to było intensywne. Nagle stres zamienił się w ból, a ból stopniał i poczułam łzy, które spływały mi po policzkach, opadały na sukienkę.
-Lola, co Ty do cholery wyprawiasz?!- słyszałam za sobą. Ruszyłam się do przodu.
-Jestem smutna.- Wypowiedziałam po cichu z uśmiechem. Publiczność się roześmiała.
Stałam, płacząc, a ludzie naokoło mnie się śmiali. Ze mnie. Przyszedł wstyd. Odwróciłam się i zaczęłam biec do wyjścia.
Poczułam, że odegrałam samą siebie najlepiej jak mogłam. Spieprzyłam przedstawienie, nie dostanę wypłaty i być może mnie wyleją, ale byłam zadowolona.
-Co to miało być?!- krzyczał reżyser.
-Ja. Po prostu ja.
-Nie płacą Ci za bycie sobą, rozumiesz?!
-I tu się pan myli. - Odpowiedziałam i wrzuciłam do torby swoje rzeczy.- Naprawdę się pan myli. - Wyciągnęłam z torebki papierosy i lekceważąc naklejkę o zakazie palenia, odpaliłam jednego. Myśleli, że zwariowałam i być może mieli rację, ale nie obchodziło mnie to. Chciałam wyjść jak najszybciej, zadać sobie więcej bólu, a potem utopić go w mocnym alkoholu. - Do widzenia. - rzuciłam, pchnęłam drzwi i znalazłam się na chłodnej ulicy. Szłam w stronę najbliższego sklepu, ciągle płacząc i rozkoszując się własnym smutkiem. Wtedy się potknęłam, złamałam obcas i zdarłam kolano. Ból fizyczny zastąpił ból duszy, który w momencie znikł, zostawiając tylko suche otrzeźwienie, wstyd i poczucie winy. Nie chciałam być sama, a nie miałam do kogo iść.
Byłam samotna i głupia. Złapałam taksówkę i pojechałam do pustego mieszkania. Wzięłam tabletki na sen podczas jazdy.

Chciałam już tam być, zasnąć i nie myśleć o tym, że obudzę się w pustym łóżku, w nieumeblowanym do końca mieszkaniu i że wyjmę rano tylko jeden kubek do kawy...

poniedziałek, 7 maja 2012

Serce ze szkła

Ja, ty, ja i ty, my, ja...
Dolly siedziała na parapecie, nogi zwisały jej z czwartego piętra, do uszu docierał gwar zatłoczonej ulicy, zwykła codzienność obojętnie przelatywała w jej oczach, była dopiero ósma rano, a jej rozum już był upity średniej jakości białym winem, które wybrała na śniadanie razem z winogronami. Czuła trochę klimat swojego urlopu w Paryżu, kiedy razem pili szampana na śniadanie, ale było to po prostu romantyczne, a nie żałosne jak teraz. 
-Głupia idiotka.-mruknęła do siebie, biorąc kolejny łyk trunku. Telefon milczał, wprawiając ją w zawód, skrzynka mailowa była pusta, zwłaszcza, że usunęła wszelkie wiadomości, bo bała się pominąć tej najważniejszej, chociaż to było niemożliwe, książka, w której napisał dedykacje stała się nieodłącznym elementem każdej nocy, została tylko wzbogacona o plamy łez na kartkach, a jego koszula... Jego koszula spała razem z nią, blisko jej twarzy, by mogła poczuć miękkość bawełny i zapach jego perfum, który powoli wietrzał. 
Obwiniała siebie. Szukała w sobie błędu, w czym postąpiła źle, że zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. 
Alexander. Dobrze ubrany, pachnący drogimi perfumami, miłośnik koszul, wina i Paryża, do którego zabrał ją po dwóch tygodniach pięknej znajomości. Dwóch tygodniach wypełnionych białymi różami, dobrą kawą i croissantami  na śniadanie z jego ulubionej piekarni, które "były prawie tak dobre, jak te z paryskiej piekarni". Muzyk, piszący ckliwie opowiadania i białe wiersze, które rozumiał tylko on sam. No i ona je rozumiała, bo chciała rozumieć wszystko to, co on kocha. 
A pojawił się niespodziewanie, po prostu przyszedł na jej wernisaż, docenił jej obraz, "najsmutniejszy akt, jaki kiedykolwiek widział", potem zaprosił ją na kolację, pocałował w szyję i powiedział, że ma piękne obojczyki.
Obojczyki. Żaden mężczyzna, żadna osoba w jej życiu, nikt nigdy nie zwrócił uwagi na jej obojczyki. 
Parę dni później przyniósł jej srebrnego motyla z czarnym oczkiem na łańcuszku, pocałował jej obojczyki i zawiesił jej na szyi, bo "to się tak pięknie komponowało". 
Alexander... 
Ideał z jedną wadą. Miał żonę w śpiączce, której nie mógł zostawić, bo rozwód nie był możliwy. Mówił o niej często z czułością, choć bez miłości. Ale każda kobieta, o której mówił była dla Dolly ciosem, bo uświadamiała jej, że nie jest tą jedyną. Nie może być. 
Potem pojechali do Paryża, ostatniej nocy wypiła za dużo drogiego wina i mu powiedziała, że tak bardzo chce być jedyna, a on się uśmiechnął, pogłaskał ją po głowie i pocałował w dłonie. Milczeli, kiedy lecieli samolotem, odwiózł ją potem do jej mieszkania i powiedział, że się odezwie. 
I mijały kolejne dni, najcichsze dni jej życia, pełne najgłośniejszych myśli, wyrzutów sumienia, pretensji, smutku i alkoholu. Gdyby zaczęła malować to mogłaby stworzyć kolejny najsmutniejszy obraz, ale dotarł by do niej samej. Potłuczone szklane serce, umazane w ciemnoczerwonym płynie. Tak wyobrażała sobie obecnie swoje wnętrze. I tak miało zostać. Bo Dolly nie umiała wyobrazić sobie teraz żadnego dnia bez niego, croissantów, białych róż...
Jej oczy na nowo stały się szkliste, kiedy nagle usłyszała dźwięk telefonu. Pośpiesznie rzuciła się po komórkę.
-Halo!-wykrzyczała, zastanawiając się to robi. Nie sprawdziła, kto dzwonił, ale miała nadzieję, że usłyszy zaraz jego głos. Nie usłyszała. Za to wysłuchała w milczeniu monologu jego żony. Nie była w śpiączce. Nigdy nawet nie leżała dłużej w szpitalu. Kazała jej zostawić Alexandra w spokoju, bo zależy jej na ich rodzinie. Bo prócz żony Alexander ma ośmioletnią córkę, Clare.
Do obrazu potłuczonego serca dołączył obraz potłuczonego ideału. Ludzka, szklana, męska postać, pozbawiona głowy, jednej nogi, z oderwaną ręką. Wszystko na tle wieży Eiffla. Wszystko w winie.
Wymieszała czerwoną farbę z oryginalnym francuskim bordeaux i własną krwią. 

sobota, 28 kwietnia 2012

Serce

Zastanawiała się, czy lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć i spać spokojnie, czy być w pełni świadomości i cierpieć na bezsenność.
Gdyby to była pierwsza noc to może wybrałaby pierwszą opcję. Dzisiejszej miała dosyć.
Carmen wstała, chwyciła szklankę z nocnego stolika i napełniła ją wodą. Podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Chłód owinął jej się wokół szyi, poruszył kosmykami jej luźno uwiązanych włosów.
Księżyc przypominał chudy rogalik, a niebo było bogato przyozdobione gwiazdami. Światła w sąsiadującej kamienicy były zgaszone, prócz jednego mieszkania na przedostatnim piętrze.
-Jak widać nie tyko ja cierpię na bezsenność. - mruknęła do siebie, biorąc łyk wody.
Każdy dzień, który przybliżał operację serca jej młodszej siostry, Isobell, skracał jej sen o godzinę. Operacja była jutro. Nie spała w ogóle.
Wiodła idealne życie, miała idealnego faceta, idealną pracę i idealną rodzinę, a potem nadszedł najgorszy marzec jej życia, kiedy nagle dowiedziała się, że jej idealny facet bardziej preferuje wypełnione botoksem usta swojej asystentki. Po tygodniu krzątania się po domu w piżamie, zadzwoniła jej matka i drżącym głosem poprosiła, żeby przyjechała do ich domu.
Carmen weszła wtedy pod prysznic i była wściekła, że ktokolwiek ma czelność, aby przerywać jej radość z użalania się nad sobą.
Potem dowiedziała się, dlaczego miała przyjechać.
"Isobell umiera."
"Musi mieć operację, żeby przeżyć parę miesięcy."
"Potrzebuje nowego serca"
"Szukamy dawcy."
"Ktoś się musi nią zająć, klinka jest w Twoim mieście."
Carmen całkiem przeorganizowała swoje życie, wyremontowała pokój gościnny w mieszkaniu, poprosiła szefa o zmniejszenie zamówień na jej nazwisko z powodów osobistych.
Usiadła na parapecie i zapaliła papierosa. Ograniczała liczbę wypalonych papierosów, ale w końcu rano ma zawieść Isobell do szpitala, więc mogła sobie pozwolić na więcej. Zżerały ją nerwy.
Podniosła głowę i zobaczyła, że z mieszkania, w którym było zapalone światło wychyla się jakaś postać. Uśmiechnęła się do siebie, widząc kłęb dymu, unoszący się nad jej głową.
Postać okazała się mężczyzną, który obserwował ją, aż w końcu pomachał. Nieśmiało odmachnęła, zgasiła papierosa i zamknęła okno.
Wyszła ze swojej sypialni. Była już szósta rano. Za godzinę musi obudzić Isobell.
Po cichu przeszła przez salon i stanęła w drzwiach pokoju siostry. Spała, blond loki spadały jej na czoło. Była niewinna, niesprawiedliwie dostała chorobę, na którą nie zasłużyła. Kolejny raz pomyślała, że to ona powinna borykać się ze śmiercią, za te wszystkie krzywdy, jakie wyrządziła całemu światu, a nie dobra Isobell, która ratowała nawet motyle z połamanymi skrzydłami.
I zbierała z drogi ślimaki po deszczu.
-Tak bardzo boję się, że Cię stracę, siostrzyczko. - szepnęła, siadając na skraju łóżka.
-Nie bój się, Carm. Każdy koniec ma swój początek.- Usłyszała. Spojrzała na nią. Miała otwarte oczy i wpatrywała się w nią. Złapała jej dłoń i mocno ścisnęła. Przez chwilę.
Potem uścisk osłabł całkiem, a serce Isobell odmówiło współpracy.
Patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, zdezorientowana.
Każdy koniec ma swój początek...

piątek, 6 kwietnia 2012

Rozmowa z aniołem


-Uratuj mnie. Przecież jesteś aniołem. Potrafisz mnie uratować, podnieść moją głowę do góry spowrotem, tak jak to bywało wcześniej. Potrafisz zmiażdzyć lęk i w jego miejsce zasiać szczęście. Potrafisz zniszczyć to zło, które we mnie rośnie, które wrasta w moją duszę, przez które nie potrafię żyć. Uratuj mnie.
-Nie płacz proszę. - Odpowiedział anioł, chwytając jej głowę w dłonie. Jej oczy były szklane, ciało kruche, przypominała szklaną konstrukcję, piękną, ale tak łatwą do zniszczenia. - Pomogę Ci, ale sam potrzebuję pomocy.-Powiedział spokojnie, cicho, wpatrując się w nią. Wyrwała się z uścisku, podeszła do okna. Jesień. Wiatr pozrywał już dawno liście, a świat był przesiąknięty melancholią i szarością.
-Pomocy? Ty? Anioł potrzebuje pomocy?-Zaśmiała się chłodno i ironicznie. Zwróciła twarz w jego stronę, obserwując go. Był zwyczajny. Nudnie zwyczajny. Zero nadzwyczajności, która powinna opisywać anioły. Zero piękna. Oschła prostota.-Jakiej pomocy?
-Twojej.-Uśmiechnął się, budząc w niej irytację.
-Mojej? Jak to mojej? Jak mam Ci pomóc? Nie widzisz, że nie potrafię pomóc samej sobie?
-Potrafisz.-Podszedł bliżej. Usiadł na parapecie.-Przestań się niszczyć.
-A ty przestań dawać mi proste rady! Gdybym potrzebowała prostych rad to zamiast ciebie wezwałabym do siebie psychologa, matkę, albo kogokolwiek. Przestań i mi pomóż, do cholery! SŁYSZYSZ?!
-Nie krzycz. Proszę.-Obserwował świat za oknem. Świat, który oczekiwał na zmrożenie i kolejny etap. Przepiękny chłód, płaczące niebo o szarej barwie. Odnajdywał w tym pewien rodzaj cudowności.-Nie jestem wszechmocnym Bogiem, tylko aniołem, który może Ci wskazać właściwą drogę. Ty jesteś jak ta jesień. Oczekujesz zmiany, która z początku będzie chłodna i mrążąca. Będzie mimo wszystko wspaniała. Potem przyjdzie następna. Radosna.-Parsknęła z dezaprobatą.-Możesz mi nie wierzyć, ale to wszystko jest w Tobie. Walka, którą toczysz może być zwycięska.
-Niby jak? Powiedz mi chociaż to.
-Jeśli dasz sobie wygrać będziesz na szczycie. Uwierz.-Odwróciła się, a jego już nie było. Białe, delikatne piórko zostało w miejscu, na którym siedział. Złapała je w palce. Była rozbita, nie wiedziała, jak powinnien wyglądać następny krok, który dokona. A musiała go dokonać.
Jest jak jesień...

środa, 4 kwietnia 2012

Zachód słońca, cz.1

-To nieprawda. To jedno z tysiąca kłamstw. Przecież to nie może być prawda. A co jeśli może? Co wtedy... -  Molly była już ciężka od własnych myśli. Przed nią leżała lawendowa koperta, a drżącą ręką trzymała zapisaną kartkę w tym samym odcieniu o jaśniejszym tonie. Przebiegła wzrokiem po liście, którego fragmenty zaczynała znać na pamięć. Wyłapywała już jedynie pojedyncze słowa.
Koniec. Pojutrze. Muszę. Będę.
-Nie! Nie!- krzyknęła sama do siebie w pośpiechu naciągając za dużą, szarą bluzę. Znalazła trampki i nie wiążąc ich wybiegła z domu. Biegła doskonale znaną jej drogą, aż w końcu znalazła się na drewnianym patio. Zobaczyła matkę swojego przyjaciela przez okno w kuchni, która z cierpiącym wyrazem twarzy szorowała blat. Zapukała do drzwi. Kobieta wzdrygnęła się, a potem wyjrzała przez kuchenne okno i zauważyła ją. Molly pomachała jej i uśmiechnęła się, a ona odwzajemniła to i ruszyła w jej stronę.
-Hej, Molly, co słychać? - spytała, otwierając jej.
-Pani Clarks, czy George jest u siebie?
-Powiedział, że idzie na spacer. - Na dźwięk imienia własnego syna jej twarz nabrała zmartwionego wyrazu. Bezradnego.
-Proszę mi powiedzieć, co się dzieje, błagam panią. - Cicho poprosiła Molly. Stały chwilę w milczeniu, Molly obserwując panią Clarks wnikliwie i ona, uciekająca wzrokiem.
-Dobrze. Powiem Ci, wejdź do środka. Napijesz się herbaty?

-Wstaje rano i zastanawiam się, za co. Dlaczego mój George... Dlaczego...
-Proszę Pani, ja nic nie rozumiem. - Siedziały w ciasnej kuchni. Kobieta trzymała w mocnym uścisku kubek z herbatą, wpatrując się w jego zawartość. Molly nadal pozostawała wnikliwym obserwatorem. Nie wiedziała kompletnie, co się dzieje. Nie miała żadnego pojęcia, a pani Clarks wydobywała z siebie jedynie krótkie, niejasne zdania. W końcu przestała wpatrywać się w herbatę i podniosła wzrok na nią. Miała zaszklone od łez oczy.
-On jest chory, M. Umrze.
-Słucham?
-Mnie też trudno w to uwierzyć. Nie chciał nikomu mówić. Zabronił mi. Lekarze wczoraj powiedzieli, że nie mogą zrobić nic więcej. Że... że George odejdzie. Za kilka miesięcy... Powiedział mi wczoraj, że chce wyjechać, bo nie chce, żeby ktokolwiek na niego patrzył w tym czasie... Nie wiem, czy to rozsądne wyjście, ale chyba muszę to uszanować. - Molly milczała. Teraz to ona gapiła się bez celu w kubek. Czuła, jak gorące łzy napływają jej do oczu, czuła bolącą bezradność. Egoistycznie czuła, że jej świat sobie nie da rady. Że potrzebuje George'a, jego złośliwych docinek i niekonwencjonalnego spojrzenia na świat. A on ma ją opuścić. Do tego chce to zrobić wcześniej, niż... Nawet w myślach trudno było to wypowiedzieć.
Molly wstała i podziękowała za herbatę. Wyszła z domu Clarks'ów i poszła na wzgórze.
George siedział pod starym kasztanem i palił. Wiedziała, że go tu spotka. Usiadła obok niego.
-Wiesz, ta? - Spytał, zaciągając się jointem. Podał go przyjaciółce. - Umrę. Nigdy nie chciałem umierać. Zawsze chciałem żyć, pamiętasz? Pamiętasz tą twoją depresje po zerwaniu z tym durniem Max'em? Pamiętasz, co Ci mówiłem na te twoje "tak mi się nie chcę żyć, George!"? Daj spokój, życie jest piękne, zaskakujące, trzeba żyć, Molly, TRZEBA KURWA ŻYĆ. - Opuścił głowę i zakrył twarz dłońmi. Molly wyrzuciła skręta. Nie miała pojęcia, co robić, jak się zachować. - Widzisz, M, życie jest zajebiście nieprzewidywalne. Ale wiesz co? Mimo wszystko, nadal uważam, że musisz żyć do ostatniej chwili.
-Dlaczego chcesz uciec? - Przerwała mu.
-Nie chcę, żeby ktokolwiek traktował mnie jak ofiarę. Żebyś Ty to robiła. Suzzy. Mama. Ktokolwiek. Dlatego.
-To tchórzostwo, bracie. Taki jesteś dzielny, mądry, umierający, a nie chcesz zostać z nami do końca? To chcę Ci powiedzieć, że pięknie sobie rozumiesz to Twoje pieprzone "do ostatniej chwili" skoro w ostatniej chwili chcesz spierdalać w samotność, bo się boisz, że ktoś zbyt bardzo się Tobą zmartwi! - Nie wiedziała, czemu to mówi, czy ma rację, czy go nie urazi. Wyrzuciła z siebie miłość, którą go darzyła i cały lęk o to, że może go zabraknąć, ale ubrała to w nie te słowa. George uśmiechnęła się, jakby usłyszała głupotę z ust dziecka.
-Molly, będę za Tobą tęsknić w niebie, uwierz mi. - Odpalił papierosa i wstał. -To tchórzostwo, może, ale rozstanie z wami za bardzo boli.- Poszedł przed siebie, kierując się w stronę osiedla. Molly otarła łzy, które rozmyły jej starannie dopracowany makijaż. Patrzyła na jej odchodzącego przyjaciela, na zachodzące słońce.
Wiedziała, że George tak łatwo nie wyjedzie z dnia na dzień, ale koniec i tak był blisko. Czuła to i miała wrażenie, że to jest we wszystkim. Najbardziej w tym słońcu, które miało zajść.
Tanie porównanie plątało się po jej głowie. Przecież to właśnie George był jak to słońce, które jej przyświecało każdego dnia, a teraz miało zajść. I to tak niezapowiedzianie.
Za wcześnie.
Molly zawiązała buty i ruszyła się. Miała mnóstwo do zrobienia. Po pierwsze przekonać go by nie wyjeżdżał.
Po drugie zaplanować najbardziej niezwykłe parę miesięcy, które już nigdy z pewnością się nie powtórzą.

czwartek, 29 marca 2012

Jeden z wielu niewysłanych listów

Drogi M, mój M, kochany M,
M,


Jest tak późno i wcześnie zarazem. Wyobrażam sobie, jak życie biegnie o tej porze. Kochankowie w ciasnych łóżkach uprawiają miłość przed pracą o niewygodnych godzinach, rodzice uspokajają płaczące niemowlęta, a niektórzy wracają do domu z głośnych przyjęć, nie wiedząc kim są, paląc papierosy na uspokojenie.
Ja leczę moją bezsenność wytrawnym czerwonym Bordeaux. Skoro leki nie pomagają...


Latem mogłabym oglądać wschód słońca. Teraz muszę zadowolić się świeczką, której kojący zapach zrobił się nagle ciężki. Nie narzekam. Nie odbieraj tego jak narzekanie. Przestałam narzekać.
Zmagam się z suchymi faktami. Są suche i ciężkie jednocześnie. Artykułując je mogę wychodzić na żałosną, użalającą się nad swoim losem kobietę, która słucha w przypływie pięknej melancholii marszów Chopina.
Prawdą jest tylko to, że jestem kobietą i w przypływie pięknej melancholii rzeczywiście włączam Chopina. Ale nie tylko marsze.
I dawno nic pięknego nie było, zwłaszcza melancholii.


Nie piszę jednak, żeby Ci opowiedzieć o mojej depresji.
Piszę, żeby Ci podziękować.


Dziękuję Ci za to, że byłeś, bo wypełniłeś moje życie w odpowiednim momencie.
Napełniłeś mnie całą szczęściem. I robiłeś to każdego dnia naszego bycia razem.
Zacząłeś od tego prostego gestu, gdy podałeś mi serwetkę, jak rozlałam na siebie kawę. I o mało nie zostałeś ofiarą tej sytuacji. Zostałbyś, bo wtedy marzyłam tylko o tym, żeby się wyżyć. Uratowały Cię oczy.
Jak ja Ci dziękuję za to, że byłeś, choćby ze względu na te oczy! Głęboka zieleń.
Wiesz, że po Twoich oczach odgadywałam Twój humor? Robiły się chłodne wraz ze smutkiem, a wyglądały jak najpiękniejsza wiosna, kiedy się szczerze śmiałeś.
Dziękuję Ci za to, że przez Ciebie nauczyłam się kochać dostawać kwiaty. Co prawda tylko od Ciebie. Róże, lilie, konwalię, tulipany... Zawsze białe.
I pokochałam czerwone wino. Nauczyłeś mnie pić wino i dostrzegać w tym poezję.
Nauczyłeś mnie doceniać poezję.
Najpiękniej brzmiała przy wschodzie słońca na jakimś mazurskim pustkowiu, gdy owinąłeś mnie w koc, a wino piliśmy z plastikowych kubeczków. Szeptałeś mi do ucha Jasnorzewską...
"oczy moje, które pod wzrokiem Twym słodkim się niebią..."
Och M, mój kochany M... nauczyłeś mnie, że istnieją dusza i serce, że świat jest pomalowany w uczucia, że łzy i smutek potrafią być piękne.
Nauczyłeś mnie, że warto kochać.
A kiedy już umiałam tyle rzeczy to odszedłeś... I nie nauczyłeś mnie tego, jak mam sobie poradzić z Twoim odejściem.

Twoja skórzana kurtka nadal wisi w holu.
Pokój dla naszego dziecka stał się moją pracownią. To musiałam zmienić.
Nie mogłam patrzeć na moją największą niespełnioną nadzieję, że będziemy mieć razem dziecko, cząstkę Ciebie z cząstką mnie. Dzieło i żywy dowód naszej miłości. Gdyby ktokolwiek śmiał zwątpić.
Każdego ranka wyciągam dwa kubki do kawy. Biały, porcelanowy dla Ciebie i ten dziecinny dla mnie. Potem wsypuje kawę do Twojego kubka, dwie łyżeczki i zalewam do 3/4 wysokości. Tak jak lubisz.
Nie słodzę.
Wypijam ją często przed śniadaniem, a czasem na śniadanie.
Mój kubek chowam z powrotem.


Trzymam pocztówkę z Gdańska od Ciebie w portfelu. Czarno-biała fotografia Bałtyku i jedno zdanie na odwrocie "paskudnie tu bez Ciebie".


Tak, paskudnie tu bez Ciebie...