poniedziałek, 7 maja 2012

Serce ze szkła

Ja, ty, ja i ty, my, ja...
Dolly siedziała na parapecie, nogi zwisały jej z czwartego piętra, do uszu docierał gwar zatłoczonej ulicy, zwykła codzienność obojętnie przelatywała w jej oczach, była dopiero ósma rano, a jej rozum już był upity średniej jakości białym winem, które wybrała na śniadanie razem z winogronami. Czuła trochę klimat swojego urlopu w Paryżu, kiedy razem pili szampana na śniadanie, ale było to po prostu romantyczne, a nie żałosne jak teraz. 
-Głupia idiotka.-mruknęła do siebie, biorąc kolejny łyk trunku. Telefon milczał, wprawiając ją w zawód, skrzynka mailowa była pusta, zwłaszcza, że usunęła wszelkie wiadomości, bo bała się pominąć tej najważniejszej, chociaż to było niemożliwe, książka, w której napisał dedykacje stała się nieodłącznym elementem każdej nocy, została tylko wzbogacona o plamy łez na kartkach, a jego koszula... Jego koszula spała razem z nią, blisko jej twarzy, by mogła poczuć miękkość bawełny i zapach jego perfum, który powoli wietrzał. 
Obwiniała siebie. Szukała w sobie błędu, w czym postąpiła źle, że zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. 
Alexander. Dobrze ubrany, pachnący drogimi perfumami, miłośnik koszul, wina i Paryża, do którego zabrał ją po dwóch tygodniach pięknej znajomości. Dwóch tygodniach wypełnionych białymi różami, dobrą kawą i croissantami  na śniadanie z jego ulubionej piekarni, które "były prawie tak dobre, jak te z paryskiej piekarni". Muzyk, piszący ckliwie opowiadania i białe wiersze, które rozumiał tylko on sam. No i ona je rozumiała, bo chciała rozumieć wszystko to, co on kocha. 
A pojawił się niespodziewanie, po prostu przyszedł na jej wernisaż, docenił jej obraz, "najsmutniejszy akt, jaki kiedykolwiek widział", potem zaprosił ją na kolację, pocałował w szyję i powiedział, że ma piękne obojczyki.
Obojczyki. Żaden mężczyzna, żadna osoba w jej życiu, nikt nigdy nie zwrócił uwagi na jej obojczyki. 
Parę dni później przyniósł jej srebrnego motyla z czarnym oczkiem na łańcuszku, pocałował jej obojczyki i zawiesił jej na szyi, bo "to się tak pięknie komponowało". 
Alexander... 
Ideał z jedną wadą. Miał żonę w śpiączce, której nie mógł zostawić, bo rozwód nie był możliwy. Mówił o niej często z czułością, choć bez miłości. Ale każda kobieta, o której mówił była dla Dolly ciosem, bo uświadamiała jej, że nie jest tą jedyną. Nie może być. 
Potem pojechali do Paryża, ostatniej nocy wypiła za dużo drogiego wina i mu powiedziała, że tak bardzo chce być jedyna, a on się uśmiechnął, pogłaskał ją po głowie i pocałował w dłonie. Milczeli, kiedy lecieli samolotem, odwiózł ją potem do jej mieszkania i powiedział, że się odezwie. 
I mijały kolejne dni, najcichsze dni jej życia, pełne najgłośniejszych myśli, wyrzutów sumienia, pretensji, smutku i alkoholu. Gdyby zaczęła malować to mogłaby stworzyć kolejny najsmutniejszy obraz, ale dotarł by do niej samej. Potłuczone szklane serce, umazane w ciemnoczerwonym płynie. Tak wyobrażała sobie obecnie swoje wnętrze. I tak miało zostać. Bo Dolly nie umiała wyobrazić sobie teraz żadnego dnia bez niego, croissantów, białych róż...
Jej oczy na nowo stały się szkliste, kiedy nagle usłyszała dźwięk telefonu. Pośpiesznie rzuciła się po komórkę.
-Halo!-wykrzyczała, zastanawiając się to robi. Nie sprawdziła, kto dzwonił, ale miała nadzieję, że usłyszy zaraz jego głos. Nie usłyszała. Za to wysłuchała w milczeniu monologu jego żony. Nie była w śpiączce. Nigdy nawet nie leżała dłużej w szpitalu. Kazała jej zostawić Alexandra w spokoju, bo zależy jej na ich rodzinie. Bo prócz żony Alexander ma ośmioletnią córkę, Clare.
Do obrazu potłuczonego serca dołączył obraz potłuczonego ideału. Ludzka, szklana, męska postać, pozbawiona głowy, jednej nogi, z oderwaną ręką. Wszystko na tle wieży Eiffla. Wszystko w winie.
Wymieszała czerwoną farbę z oryginalnym francuskim bordeaux i własną krwią.