czwartek, 29 marca 2012

Jeden z wielu niewysłanych listów

Drogi M, mój M, kochany M,
M,


Jest tak późno i wcześnie zarazem. Wyobrażam sobie, jak życie biegnie o tej porze. Kochankowie w ciasnych łóżkach uprawiają miłość przed pracą o niewygodnych godzinach, rodzice uspokajają płaczące niemowlęta, a niektórzy wracają do domu z głośnych przyjęć, nie wiedząc kim są, paląc papierosy na uspokojenie.
Ja leczę moją bezsenność wytrawnym czerwonym Bordeaux. Skoro leki nie pomagają...


Latem mogłabym oglądać wschód słońca. Teraz muszę zadowolić się świeczką, której kojący zapach zrobił się nagle ciężki. Nie narzekam. Nie odbieraj tego jak narzekanie. Przestałam narzekać.
Zmagam się z suchymi faktami. Są suche i ciężkie jednocześnie. Artykułując je mogę wychodzić na żałosną, użalającą się nad swoim losem kobietę, która słucha w przypływie pięknej melancholii marszów Chopina.
Prawdą jest tylko to, że jestem kobietą i w przypływie pięknej melancholii rzeczywiście włączam Chopina. Ale nie tylko marsze.
I dawno nic pięknego nie było, zwłaszcza melancholii.


Nie piszę jednak, żeby Ci opowiedzieć o mojej depresji.
Piszę, żeby Ci podziękować.


Dziękuję Ci za to, że byłeś, bo wypełniłeś moje życie w odpowiednim momencie.
Napełniłeś mnie całą szczęściem. I robiłeś to każdego dnia naszego bycia razem.
Zacząłeś od tego prostego gestu, gdy podałeś mi serwetkę, jak rozlałam na siebie kawę. I o mało nie zostałeś ofiarą tej sytuacji. Zostałbyś, bo wtedy marzyłam tylko o tym, żeby się wyżyć. Uratowały Cię oczy.
Jak ja Ci dziękuję za to, że byłeś, choćby ze względu na te oczy! Głęboka zieleń.
Wiesz, że po Twoich oczach odgadywałam Twój humor? Robiły się chłodne wraz ze smutkiem, a wyglądały jak najpiękniejsza wiosna, kiedy się szczerze śmiałeś.
Dziękuję Ci za to, że przez Ciebie nauczyłam się kochać dostawać kwiaty. Co prawda tylko od Ciebie. Róże, lilie, konwalię, tulipany... Zawsze białe.
I pokochałam czerwone wino. Nauczyłeś mnie pić wino i dostrzegać w tym poezję.
Nauczyłeś mnie doceniać poezję.
Najpiękniej brzmiała przy wschodzie słońca na jakimś mazurskim pustkowiu, gdy owinąłeś mnie w koc, a wino piliśmy z plastikowych kubeczków. Szeptałeś mi do ucha Jasnorzewską...
"oczy moje, które pod wzrokiem Twym słodkim się niebią..."
Och M, mój kochany M... nauczyłeś mnie, że istnieją dusza i serce, że świat jest pomalowany w uczucia, że łzy i smutek potrafią być piękne.
Nauczyłeś mnie, że warto kochać.
A kiedy już umiałam tyle rzeczy to odszedłeś... I nie nauczyłeś mnie tego, jak mam sobie poradzić z Twoim odejściem.

Twoja skórzana kurtka nadal wisi w holu.
Pokój dla naszego dziecka stał się moją pracownią. To musiałam zmienić.
Nie mogłam patrzeć na moją największą niespełnioną nadzieję, że będziemy mieć razem dziecko, cząstkę Ciebie z cząstką mnie. Dzieło i żywy dowód naszej miłości. Gdyby ktokolwiek śmiał zwątpić.
Każdego ranka wyciągam dwa kubki do kawy. Biały, porcelanowy dla Ciebie i ten dziecinny dla mnie. Potem wsypuje kawę do Twojego kubka, dwie łyżeczki i zalewam do 3/4 wysokości. Tak jak lubisz.
Nie słodzę.
Wypijam ją często przed śniadaniem, a czasem na śniadanie.
Mój kubek chowam z powrotem.


Trzymam pocztówkę z Gdańska od Ciebie w portfelu. Czarno-biała fotografia Bałtyku i jedno zdanie na odwrocie "paskudnie tu bez Ciebie".


Tak, paskudnie tu bez Ciebie...

środa, 28 marca 2012

Lalka

Marcowy wiatr, który bawi się poplątanymi włosami.
Pierwszy zapach wiosny.
Obserwuje chmury w kałużach. Chmury...

Ma na imię Lily. Jest drobna, ma czarne włosy i szmaragdowe oczy. Drobny nosek. Makijaż spłynął po policzkach. Biała koszula wystaje spod skórzanej kurtki w śliwkowym odcieniu.
Nie jest niespokojna, nigdzie nie biegnie. Po prostu stoi i obserwuje te chmury. Zaciąga się papierosem marki Marlboro. Nie płaczę już. Prowadzi ze sobą ciągłą wojnę, którą kolejny raz przegrała.
Lily słyszy telefon. Wyciąga i spogląda na ekran. Mama.
Znowu zaczyna płakać. Nie odbierze, nie może.
Małe dziewczynki bawią się lalkami. Są władcami nieżyjącego plastikowego człowieka, idealnego, w ten sposób uczą się, że mogą coś kontrolować. Na ich nieszczęście kontrolować całkiem. Tak przekoloryzowany obraz zmusza ich później do refleksji, że w przyszłości też będą mogły nie dość, że być piękne i idealne, jak lalki, to odczuwać pełną kontrolę. Zderzenie z rzeczywistością bywa okrutnie bolesne. Są zwykle dwa warianty: dziewczynki wpadają w pułapkę, w której szukają kontroli i dążą do ideału za wszelką cenę lub silnie zaczynają stąpać po ziemi, przekonane, że ideał nie istnieje. Lily była w grupie dziewczynek, które wpadły w pułapkę.
Nosiła za duże małe spodnie i nauczyła nosić się zawsze paczkę chusteczek w torbie, na takie dni jak ten. Tylko paczka chusteczek nie wystarczała tak samo, jak paczka papierosów.
Znowu drażniący dzwonek telefonu.
-Halo...
-Gdzie Ty jesteś, dziecko? Martwię się. - To bolało najbardziej. Że się martwiła. Gdyby się nie martwiła to Lily już dawno mogłaby się zatracić, mogłaby tkwić w swojej pułapce pozornie bezpieczna, mogłaby szukać dalej, choć już świadoma była, że to poszukiwanie, które nie ma żadnego końca.
Jej matka była w tej grupie dziewczynek, które nie wierzyły w ideał. Może to dlatego, że nie miała plastikowych lalek, tylko szmaciane, które miały guziki zamiast oczu.
-Zaraz wrócę, Mamo. - Wyjęła małe lusterko z torby. Nigdy nie potłukła żadnego lusterka. Skąd to nieszczęście? Zmyła rozmazany tusz z policzków i przypudrowała zaczerwienie.
Ruszyła wzdłuż ulicy prowadzącej do jej domu. Mocna basowa gitara pulsowała w jej uszach. Nie miała siły. To tak niedaleko.
Wyszła na pasy. Nie rozejrzała się, jak zawsze. Upadła.
Nie wyglądała jak plastikowa lalka. Raczej jak porcelanowa.
Tak krucha...

sobota, 10 marca 2012

Burza.

-Szybko, tędy!- rozbrzmiał cienki głosik. Ciężkie powietrze i zachmurzone niebo zwiastowały burzę. Lubiłam burzę. Tylko Drobinka bała jej się okropnie i uwielbiała się mną opiekować, dlatego ciągnęła mnie swoją mała rączką pod "stabilny dach nad głową"
Drobinka była niesamowita. Miała rude włosy, piegi na malutkim nosie i błękitne oczy. Wyglądała... jak drobinka. Ale to był jedynie wygląd. Bo w środku znajdowała się niesamowita siła, uparty osioł, który realizował wszystkie cele i pragnął zbawić świat. I robiła to wszystko zawsze w uroczy sposób.
Imponowała mi. Potężnie.
-Co to za okropny wymysł, ta burza?! - z oburzeniem wykrzyknęła, kiedy poczuła się już bezpiecznie w małym, ciemnym garażu, który kiedyś należał do jej dziadka.
Nigdy nie poznałam jej dziadka, ale z opowieści, które padały z jej ust czasami podczas zachodów słońca, wywnioskowałam, że to po nim odziedziczyła silny charakter. W owym garażu Senior Drobinka trzymał swoją miłość. Może nawet największą. Choć to podlegało kłótniom.
Motor.
Motor i on zginęli razem. Podczas burzy.
-Drobinko, to po prostu zjawisko pogodowe, normalne w upalne sierpniowe dni. - odrzekłam, wpatrując się w ogromne krople deszczu rozbijające się o okno.
-To równie pozbawione sensu jak... jak komary na przykład!
-Może... - Podeszłam do okna, lekceważąc to, że wzdrygała się podczas błysków i grzmotów.
Burza... Mimo tego, co powiedziałam, znaczyła dla mnie więcej niż pogodowe zjawisko. To było jak krzyk, awantura. Pełna pretensji. Potrzebna.
Jakby świat chciał przekazać swoje niezadowolenie. Jednocześnie dajac oczyszczenie.
-Przestało już. - Powiedziałam i wyszłam na zewnątrz. Chciałam poczuć ostatnie krople deszczu. I ten zapach. Jedyny w swoim rodzaju.
Odetchnęłam głęboko, zaciągnęłam się czystym powietrzem.
Zazdrościłam światu. Burza we mnie trwała nieprzerwanie od dawna. I nie chciała przejść.
Mojej własnej burzy nie znosiłam.
Wracała, gdy sądziłam, że mija. I przynosiła zbyt intensywne opady, niebezpieczne pioruny i częste grzmoty.
Chciałam poczuć to, co wyobrażałam sobie, że w tej chwili czuję ziemia, na której stoję. Spokój.
Cierpiałam.
Cierpiałam za upalne sierpniowe dni mojego życia.
-Anielko... - Drobinka stała za mną. Odgarnęłam poplątane ciemne włosy z twarzy.
Odwróciłam się do niej z bardziej zielonymi oczyma, niż zwykle, błyszczącymi łzami.
Nie ukrywałam ich, przecież ona rozumiała.
-Tak?
-Spójrz tam. - Wskazywała chudą ręką w stronę starej wierzby. Uśmiechnęła się do mnie.
-Tęcza, widzisz?

wtorek, 6 marca 2012

Lek na pech

Wszystkie historie o księżniczkach zaczynają się w ten sam sposób - za górami, za lasami... I owszem. Za "górami", a konkretnie dwoma pagórkami, które przypominały wysypisko śmieci i "lasem", czyli trzema krzywymi brzozami i brzydką topolą żyła księżniczka. Z jej zamku oblatywał miejscami tynk, a damy dworu dawno zamieniły wytworne suknie na praktyczny casual outfit, wachlarze na nowoczesne telefony komórkowe.
Sama księżniczka była przeciwieństwem ideału, nie tryskała energią, nie zachwycała również wokalnym talentem, dzielonym z kanarkami. Lustro w jej komnacie, wiecznie zabałaganionej dzięki złośliwej służbie, której pasją było robienie księżniczce psikusów, nie wykrzykiwało "ah, jesteś najpiękniejsza w świecie", a raczej chłodno kwitowało jej niedoskonałości : "Te kolczyki Ci nie pasują", "Masz okropnie krzywy kok!", "Co to za pryszcz na nosie? Matko! Zaraz wybuchnie", "Nie trzeba było jeść tego ciastka, widzisz tą fałdę na brzuchu?", itd, itd...
Trudno było się dziwić, że niemalże granatowe oczy królewny nie były pogodne.
Król i Królowa również pozostawiali wiele do życzenia. Król był nieustannie zajęty "ważnymi sprawami" i nie miał czasu na książęce "fibz-du", jak to sam nazywał. Królowa musiała promować królestwo i dobrze wyglądać, żeby cała praca nie poszła na marne i nie zginęła w tym "okropnie fantastycznie zmodernizowanym świecie".
Księżniczka nie posiadała również prawdziwych przyjaciół. Oczywiście przewijały się królewny z sąsiednich królestw i liczne dworzanki, ale albo były ociekające złośliwością i ich ukochanym zajęciem było podawanie Lustru nowych propozycji, albo były śliskie od wazeliny i zachwycały się nawet tym, że z królewskich ust wydobyło się słowo takie jak "gówno".
Książę z bajki również się nie pojawiał. Ani na białym rumaku, ani w nowym sportowym aucie. Fakt faktem, przewinęło się kilku "nawet przystojnych", ale wszyscy raczej kochali się mocniej w uroku jej matki lub najnowszej konsoli, która stała w gościnnym pokoju.
Jednakże królewna we wszystkim tym znalazła sobie małą ucieczkę i radość - kiedy czuła się już naprawdę źle to wyjmowała z nocnego stolika szklaną, kryształową szkatułę, brała białą kartkę, pędzel i farby, a sama zakładała prostą białą sukienkę. Szła wtedy do różanego ogrodu, kładła na ziemi obok huśtawki wszystko, prócz szkatuły. Siadała na huśtawce, ze szkatułą na kolanach i wyciągała z niej "lek na pech". Był to złocisty proszek, który wysypywała sobie na dłoń i dmuchała tak długo, aż obsypał wszystko wokoło.
Kiedy opadał, świat stawał się nienaturalnie piękny. Królewna zdejmowała wtedy maskę z twarzy i czuła się prawdziwa i realna. Swobodna.
Chodziła boso po trawniku, malowała sobie po sukni to, co chciała, a na białej kartce zapisywała marzenia. Ciągle te same: uciec stąd, być sobą, czuć się szczęśliwą...